Nieistniejąca doktryna
Przemysław Jędrowski
w katalogu wystawy Small things, Kabusa Konsthall, Szwecja, 2006
Wiele razy przyglądamy się obrazom, zastanawiając się, co stanowi ich sedno. Czasami sprawa jest oczywista – konkretne zlecenie, malarski popis. Jednymi z najtrudniejszych do interpretacji, są oczywiste na pozór obrazy Bettiny Bereś. Czy czajnik może kryć tajemnicę? Czy doniczkowy kwiat może być intrygujący? Trywialne na pierwszy rzut oka w treści przedstawienia po chwili gęstnieją, ich przezroczystość znika. Obrazy zadają pytania. Jakie? Wszystkie możliwe. I dlatego w komentarzach sztuki Bereś tak często pojawiają się filozoficzno–psychologiczne odniesienia i klucze. Od tych najczęstszych, feministycznych i freudowskich, po koncepcje Jacques’a Lacan’a i buddyzm1. Oczywiście sztuka Bereś wynika z jej kobiecości, jest niemal cząstką przypisanej kreacji życia. Malowanie jest dla niej naturalne jak parzenie herbaty. Nie to jednak je określa. Te z pozoru obojętne, zimne kompozycje są pełne uczuć i emocji. Sportretowane w nich powszednie rzeczy przeżywają swe istnienie w spojrzeniu każdego widza, dumnie zaświadczając o swej wartości. W tym ładunku tkwi sekret i siła przedstawień Bettiny Bereś, która chcąc nie chcąc, włącza się w nurt sztuki feministycznej. Ale czyni to w bardzo pokojowy sposób, bez zamiaru stawiania granic i określania win. Jej płótna nie atakują dosłownością, nigdy też, pomimo iż wszystkie przedmioty Bereś są „rodzaju żeńskiego”, nie biorą udziału w odwiecznej kłótni płci. W najnowszej sztuce kobiet, pełnej antagonizmów i publicystycznych odniesień, to wyjątkowa postawa2, porównywalna z fenomenem „pacyfizmu” XVII–wiecznego malarstwa holenderskiego. Opisując go Zbigniew Herbert przywołał na świadka wielki żołnierski kocioł, który znajduje się w muzeum w Lejdzie i do dziś stanowi najważniejszy symbol ciężkiego oblężenia tego miasta przez Hiszpanów w roku 15743. Wspólnym mianownikiem jest tu ignorowanie ideologicznego i wojennego statusu sztuki, zarówno przez holenderskich mistrzów, jak i polską malarkę.
Bettina Bereś nadaje określeniu „malowanie” nowego znaczenia. Słysząc je myślimy o prozaicznej czynności malowania ścian lub o natchnionej, romantycznej wizji malarza i jego dzieła. Jej malowanie jest zawieszone gdzieś pomiędzy. To rodzaj sezonowego dziennika artystki – jak przyznaje maluje głównie zimą – opisującego, a właściwie opiekującego się kosmosem otaczających ją przedmiotów. Jej malarstwo, choć już modne i szeroko komentowane, unika ładności. Tworzy własną definicję słowa „popularne” i stanowi przeciwieństwo innego artystycznego dziennika – terapeutycznych obrazów Agaty Bogackiej, zaludnionych postaciami przeżywających modne, pokoleniowe rozterki. Podlega też zmianom – w ostatnim czasie pojawiły się wcześniej nieobecne małe formaty, a w świecie emaliowanych czajników, kolorowych syfonów, wózków i butli pojawiły się domowe rośliny. Malarka sukcesywnie oczyszcza kompozycje, a w jej obrazach zanika narracja. Miejsce podłóg, serwet, kolorowych ścian i tapet zajmuje coraz częściej surowe, zabezpieczone jedynie klejem, płótno. Symboliczne historie, alegoryczne pochwały prostego życia, opowiadane formą i kolorem pojawiają się coraz rzadziej. Powracają, zainspirowane konkretnym wydarzeniem („Adoptowali dziecko”, 2004) lub przedmiotami („Perkolator”, 2004), lecz bez odpowiedniego dopowiedzenia kpią z oglądających, prowadząc niezrozumiałą grę w „skojarzenia”. Częściej jednak figuratywnie łatwe obrazy Bereś niosą klimat bezpieczeństwa i macierzyństwo dnia powszedniego. Stojąc przed tymi „zwykłymi” płótnami akceptujemy ich świat bez oporu. Uznajemy go za własny. Rozpoznajemy w nim własne wspomnienia – nawet te, których nigdy nie mieliśmy. Jak przywołanie oranżady w proszku u Güntera Grassa4 stanowi tajemne przejście w dzieciństwo pełne magicznych rytuałów i inicjacji, tak przedmioty z obrazów Bettiny Bereś przenoszą nas w świat, który jest wstanie okiełznać chaos współczesności. Jej płótna wydają się wykładnią protestanckiej pochwały prostego życia i jakiejś dalekowschodniej, filozoficznej doktryny, nakazującej szacunek i opiekę nad wszystkimi wytworami rąk ludzkich, tym większy, im bardziej użyteczny jest przedmiot.
A jednak tak przezroczyste – na pozór – w swych znaczeniach płótna niosą istotny ładunek odniesień i znaczeń. Fioletowy „Kwiat” w taniej, plastykowej doniczce, na płaskim, brudno–błękitnym tle, to dalekie echo pierwszej, samodzielnej martwej natury w zachodniej sztuce – „Kosza z owocami” Caravaggia (1596). Trzy warianty tematu „Miska” z 2004 roku, jedne z najciekawszych prac Bereś, przywodzą na myśl „Krzesło van Gogha” i „Krzesło Gauguina” Vincenta van Gogha (1888) oraz realizację Josepha Kosutha „Jedno i trzy krzesła” (1965). Samotność Holendra i konceptualne pytania Amerykanina o postać, język i władzę nad sztuką skwitowane atrybutami codzienności polskiej artystki – trzema brązowymi krzesłami z błękitną, żółtą i białą plastykową miską. Platońskie w swym dążeniu do ideału i konceptualne w zawieszeniu, odrzucają kontekst. Wyabstrahowane kształty na surowym płótnie nabierają mocy i teraz to nie obraz, ale one same stają się ikonami, budując nowy język malarki. Obrazy Bereś nie sposób jednak opisać za pomocą języka krytyki i historii sztuki. Choć w treści bezczłowiecze, płótna są przesycone emocjami. Pierwotna, humanistyczna pojęciowość sztuki u Bettiny Bereś jawi się jako jej dusza i powód istnienia.
W komentarzach dotyczących 51. Biennale Sztuki w Wenecji (2005), który po raz pierwszy w historii poprowadziły kobiety, pojawił się wniosek stwierdzający, że sztuka w opisie współczesnego świata utraciła rangę, została zdegradowana w systemie globalnych wartości5. Ale czy ten stan rzeczy nie jest raczej powrotem do normalności? Sprowadzeniem sztuki do pierwotnego formatu? Porzuceniem snów o politycznej potędze i uwolnieniem się od pozaartystycznych uwarunkowań? Twórczość Bettiny Bereś była i jest od lat na wskroś humanistyczna. Ma swój moralny i uniwersalny wymiar. Bez względu na zachodzące procesy, artystka w ascetycznych płótnach tworzy lustra ludzkiej egzystencji, portretując idee przedmiotów, które jej towarzyszą. W szerszym kontekście jej malarstwo to powrót, trwanie i tęsknota za porządkiem „naturalnych” form sztuki. Kobiety bywają kapłankami tego porządku. Ostatnie Biennale i sztuka Bettiny Bereś dowodzą tego dobitnie.
Przemysław Jędrowski, Poznań 09.01. 2006 r.
Przypisy:
1 Por. Anna Markowska, „Życie trudniejsze od malowania”, katalog wystawy „Bez gruntu”, Konin 2002
2 Por. Agata Jakubowska, „Na marginesach lustra – ciało kobiece w pracach polskich artystek”, Kraków 2004
3 Zbigniew Herbert, „Temat niebohaterski” [w:] „Martwa natura z wędzidłem”, Wrocław 1998, s. 121–136
4 Por. Günter Grass, „Blaszany bębenek”, Gdańsk 1991